Cześć kochani.
Kto raz wpadł w sidła zakupoholizmu, ten wie, ile radości i przyjemności sprawia. Nie mam na myśli kupowania ubrań i butów, bo takie sklepy odwiedzam rzadko i od kiedy zawodowo nie pracuję, robię to tylko w miarę konieczności. Po prostu donaszam ciuchy z młodszych czasów. :)) Miałam do pewnego momentu pewną słabość, czyli gromadzenie bibelotów
Kilka postów naszych blogowych koleżanek skłoniło też mnie do pewnego rozliczenia z moją słabością. Może pamiętacie, jak jeszcze niedawno pisałam, że cierpię na nadmiar wszystkiego. Sytuacja się nie zmieniła, nadal mam dużo przedmiotów, ale chyba minął okres zachwytów nad każdym znaleziskiem. Do tej pory jeszcze wielu przydasiów nie zagospodarowałam, niektóre czekają na przerobienie, niektóre przerobione nadal nie mogą znaleźć miejsca w nowym domu, tzn. ja nie mogę się zdecydować gdzie je umieścić. Okazuje się, że mam ich wystarczająco dużo, żeby nie kupować następnych. W poprzednim miejscu zamieszkania bywałam na starociach dwa razy w tygodniu, teraz co prawda mieszkam blisko sławnego Koła i targu antyków w Broniszach, ale wiecie co? Przeszło mi, taki stan nazywa się chyba stanem nasycenia? Trochę mi szkoda tego przyspieszonego bicia serca i ekscytacji wywołanych polowaniem na kolejną rzecz, ale na razie wykonałam pierwszy krok, czyli uświadomiłam sobie zbędność pewnych przedmiotów. To na pewno jeszcze nie jest pochwała minimalizmu, ale sytuacja się rozwija i sama jestem ciekawa, jak to się skończy.
Przykład mojej słabości : solniczki i pieprzniczki w moich ukochanych kolorach.
Kiedyś oglądałam prawdziwy angielski program "Perfekcyjna pani domu", w
którym prowadząca Anthea Turner mawiała: jeśli chcesz zrobić porządek w
swoich zasobach to zostaw sobie rzeczy piękne, wartościowe albo
szczególnie ważne sentymentalnie. Bardzo dobry sposób na rozprawienie się ze skarbami. Ciekawe czy wytrwam?
A czym Wy się kierujecie przy porządkowaniu domu?
Łosiowa rodzinka znowu odwiedziła nasze okolice, późnym
popołudniem przedefilowały po bajorach, które śnieg pozostawił na
polach. Poruszały się z godnością, która jest cechą królów i tylko
najmłodszy łoś przyglądał nam się z typową dla dziecka ciekawością . A
my wisieliśmy w oknach uzbrojeni w aparaty i komórki, żeby utrwalić te
zachwycające chwile.
Niektórzy muszą jeździć na koniec Polski, żeby zobaczyć łosie, a do nas przychodzą same. To się nazywa fart!
Jak zwykle poruszyłam kilka tematów, ale dostęp do komputera mam ograniczony, wybaczcie.
Dziękuję Wam za liczne komentarze, odpowiedziałam na większość, bo musiałam trochę czasu spędzić w łóżeczku i miałam czas. Dla Was tym razem życzenia wszystkiego dobrego i storczyki, dla których zima nie jest straszna.:))