Kochani.
Bardzo dziękuję Wam za komentarze pod ostatnim postem, jest mi bardzo miło, że podzielacie moje zdanie, a przynajmniej mnie rozumiecie. Witam cieplutko Ulę i Renatę, rozgośćcie się, proszę.
Zdarza mi się ostatnio, że podróżuję pociągiem, nie takim zwyczajnym, gdzie siedzimy zamknięci w przedziałach, a naszymi towarzyszami podróży jest maksimum 7 osób i przy odrobinie empatii można tę podróż spędzić w ciszy. Jeśli ktoś chce zagaić rozmowę, może się to przerodzić w miłą pogawędkę/klik/ Wczorajsza podróż skłoniła mnie do napisania na gorąco tego posta, będzie to osobisty post o kolejnej mojej słabości.
To nie jest lokomotywa wczorajszego pociągu. Jechałam szybko mknącym cudem techniki, które osiąga prędkość 160km/ h i 200 km pokonuje w ciągu zaledwie dwóch godzin. Bardzo miła obsługa, szemrzący głos z głośnika podaje miejscowość, do której się zbliżamy, na monitorze pojawiają się informacje o przebiegu podróży, same superlatywy można by powiedzieć, bo nie muszę prowadzić samochodu, nie stoję w korkach, które coraz częściej są na autostradach, ale... zawsze wysiadam z tego pociągu zmęczona i bardzo poirytowana.
Otóż te piękne pociągi nie mają przedziałów, żeby pomieścić jak najwięcej pasażerów i jest to całkowicie zrozumiałe. Tyle, że w takim długim wagonie siedzą bardzo różni ludzie, niektórzy toczą długie i głośne rozmowy przez telefon i siłą rzeczy muszę się dowiedzieć, dokąd zmierza na wakacje mój współpasażer, jak przebiegał jego dzień, jaką sałatkę zjadła na śniadanie siedząca naprzeciwko mnie kobieta i jak rozwija się synek tej mieszkającej po drugiej stronie ulicy sąsiadki pani z wielką walizką.
Gdyby były to tylko rozmowy! po pół godzinie od startu pociągu zaczynają szeleścić foliowe torebki z jadłem, rozwijają się z szeleszczącego papieru wszelkie ciasteczka i cukierki, mniej więcej co kilka minut dobiega mnie ten znienawidzony szelest, jak zgrzyt żelaza po szkle.
Dziwicie się zapewne, że bardzo dziwny temat sobie wybrałam na dzisiaj, ale to raczej on mnie wybrał. Rok temu
zupełnie przypadkowo obejrzałam reportaż o dziwnym schorzeniu, im
dłużej słuchałam, tym bardziej docierało do mnie, że mówią właśnie o mnie. Reportaż o mizofonii, czyli pewnej nadwrażliwości na dźwięki. Czy możecie sobie wyobrazić jak bardzo byłam uszczęśliwiona, że coś
takiego przytrafia się nie tylko mnie, a chodziło właśnie o
nadwrażliwość słuchową. Nie zawsze się z tą dolegliwością rodzimy, jej przyczyny nie są rozpoznane, prawdopodobnie winę ponosi inna budowa mózgu. Sposoby leczenia są w trakcie badań, a w tej chwili dostępnym lekiem są tylko zatyczki do uszu.
Powiecie, że prawdziwym nieszczęściem jest brak słuchu, ale jak się okazuje, sporo cierpienia sprawia też jego nadmiar. Przez całe życie żyłam w poczuciu winy i wstydu, że nie potrafię zaakceptować siorbania, ciamkania, szurania kapciami po podłodze, szeleszczących torebek, chrapania i mogę tak wymieniać bez końca. Wariatka, prawda?
W domu byłam terrorystką, moja rodzina musiała jeść cichutko, chociaż zdarzały się awantury, że coś ze mną jest nie tak. Kiedy słyszałam dźwięk siorbnięcia lub najmniejszego mlaśnięcia, powodowało to u mnie przyspieszoną pracę serca, drżenie na ciele, taką dziką furię, że mogłabym zabić.
W akademiku na pierwszym roku studiów nie mogłam spać, bo dziewczyna mieszkająca piętro wyżej do późna w nocy chodziła w drewniakach, ten stukot po prostu mnie zabijał, a ona nie mogła zrozumieć, że komuś może to przeszkadzać. Przez wiele lat myślałam, że to rodzaj dziwactwa, bardzo się starałam pracować nad sobą, nie zwracać uwagi na te straszne dźwięki, ale nie zawsze się udawało. Często się zastanawiałam, dlaczego innym ludziom nie przeszkadza szelest foliowych torebek, rozwijanych z papierków cukierków, czy oni naprawdę tego nie słyszą? Dla mnie to były tortury, nie tylko dla uszu, ale dla całego ciała, budziły mój wstręt, pogardę i nienawiść. Jak można w Teatrze Narodowym w trakcie spektaklu szeleścić papierkami od cukierków, wierzcie mi, kilka razy się obejrzałam z taką miną, że w końcu dotarło i kobieta schowała cukierki do torebki.
Kiedy mieszkałam w mieszkaniu w małym bloku, słyszałam kapanie wody w łazience sąsiada za ścianą i skrzypienie drzwi na trzecim piętrze w klatce obok, możecie sobie wyobrazić minę sąsiada, kiedy go poprosiłam o naoliwienie zawiasów w drzwiach do łazienki? Najgorszy jest śmiech i własna bezradność.
Kiedy w kinach pojawił się popcorn w roli głównej, siadałam jak najdalej od jedzących, żeby nie słyszeć tych odgłosów ciamkania, szurania po pudełku, siorbania Coli. Kilka razy z tego powodu wyszłam z kina przed zakończeniem seansu.
Jeśli czytacie ten tekst i nic nie rozumiecie, to po prostu Wam zazdroszczę. Dlaczego o tym piszę? Dla mnie to było odkrycie na miarę Nobla, że ktoś w 2001 roku sklasyfikował i nazwał schorzenie, z którym żyję tyle lat. Od roku czytam wszystko, co dotyczy mizofonii, sama świadomość, że jest nas tak dużo i nie jestem odosobniona, a przede wszystkim świadomość, że nie jestem wariatką powoduje, że trochę inaczej zaczynam postrzegać wszystko wokół, a i stałam się bardziej wyrozumiała.
Bardzo chciałabym móc nie słyszeć tego wszystkiego, co słyszę, walczę i mam nadzieję, że ten problem Was nie dotyczy. Jeśli napotkacie kiedyś przerażony wzrok w reakcji na szeleszczący papier mogę to być ja, albo też nieszczęśliwa podobna do mnie istota, która cierpi na mizofonię i może o tym nie wie.
Serdeczności Wam przesyłam, życzę pięknych wakacji i wspaniałego odpoczynku podczas urlopów.